Szymon Czopek: „Na mój styl wpływ mają muzycy, z którymi relatywnie często grywam…”. Wywiad

Jeden z najbardziej utalentowanych gitarzystów basowych Szymon Czopek, gitarzysta zespołu QuervaMaches w rozmowie o muzyce, koncertach, planach i marzenia. Zapraszam do przeczytania wywiadu.

blog -- 18814005_1403058359774586_4323693832622119258_n — kopia
Gitarzysta basowy Szymon Czopek. Fot: Olkuszanin.pl – zdjęcie przesłane przez Szymona Czopka.

Justyna Borowiecka: Jesteś gitarzystą basowym w zespole QuervaMaches, który powstał w 2016 roku. Razem z kolegą Jakubem Świerczkiem, założyliście ten zespół. Powiedz jak Ci się w tym gra i tworzy?
Szymon Czopek: – Gra w Querviejest dla mnie szczególną rzeczą. Wszystko zaczęło się niewinnie, kiedy grałem jeszcze w innym zespole rockowym który jednak stylem i konwencją odbiegał od moich preferencji i postrzegania muzyki. Z Kubą poznaliśmy się w 2015 roku, przez wspólnego znajomego, który stwierdził, że nie zaszkodzi umówić nas na jam. Pamiętam, że byłem trochę pospinany, bo słyszałem o nim jak najlepsze recenzje (które z resztą się potwierdziły) i chciałem po prostu dobrze wypaść. Już na starcie okazało się, że muzycznie i mentalnie nadajemy na podobnych falach. Szybko nasza znajomość przerodziła się w przyjaźń – potrafiliśmy godzinami gadać o muzyce, wymieniać się nagraniami swoich idoli, swoimi pomysłami. Z początku niezobowiązujące jamy stały się regularnymi próbami i tak narodził się pomysł założenia QuervaMaches. Fascynujące jest to, że znaleźliśmy się w tej prozaicznej, olkuskiej rzeczywistości i okazaliśmy się być bratnimi duszami. Nasza znajomość, zawarta przez muzykę, wykroczyła daleko poza nią i tym właśnie jest QuervaMaches.

Wspólnym językiem muzycznym, formą niewerbalnej komunikacji i wyrażania emocji. Rozmową dwóch muzyków, których połączyły pasja i przyjaźń. Kiedy wymyślę jakiś groove basowy, mam do niego zarysowany koncept aranżacyjny, ale potrzebuję rozwinięcia, idę do Kuby i wychodzimy z gotowym numerem – i vice versa. Często próbujemy znaleźć wspólny język w improwizacji. Kiedy czujemy, że jam się klei, jest dobre flow, czerpiemy z tego ogromną radość. Jeżeli widzisz nas ucieszonych jak dzieci z choinkowego prezentu, to znaczy, że jesteśmy po udanej próbie.

W początkowej działalności Quervy, przewinęło się kilku różnych perkusistów i wokalistów, z których każdy wnosił swój własny styl. Gra moja i Kuby była elastyczna, ale i charakterystyczna dla naszego duetu. Na przestrzeni tych lat obserwuję, jak moja gra wpłynęła na jego styl i odwrotnie. Każdy, kto gra lub grał w Quervie, miał własną estetykę grania, swoje preferencje i wnosił do gry jakąś część swojej kreatywności. Z tego wszystkiego wytwarza się zwarty kolektyw, który determinuje nasz styl. Każdy musi się dopasować i do każdego trzeba się dopasować. Zarazem wszyscy znajdujemy tu wspólną niszę i to jest właśnie kwintesencja QuervaMaches.

Kto wymyślił nazwę zespołu i skąd taka nazwa?
– Długo głowiliśmy się nad nazwą. Propozycji było wiele, ale żadna się nie przyjęła. W końcu przypomniałem sobie, jak mój tata żartował, że jeżeli kiedyś założę zespół, powinienem go nazwać QuervaMaches (nazwa jest jego autorskim pomysłem) i tak właśnie się stało.

Oprócz zespołu uczysz się w krakowskiej szkole jazzu i muzyki rozrywkowej. Zaczynasz od października trzeci rok w klasie instrumentalnej. Jak sam przyznajesz są to studia, które spełniają Twoje oczekiwania. Co najbardziej podoba Ci się w tej szkole?
– Ciężko powiedzieć. Myślę, że oprócz wiedzy i umiejętności nabywanych w szkole, na pierwszym miejscu jest jej personel. Grupa rzetelnych i wartościowych prowadzących różne zajęcia, którzy potrafią zarazić pasją nawet do pozornie najstraszniejszych przedmiotów. Sposób prowadzenia przez nich zajęć, podejście do tematu, nastawienie na współpracę, sprawiają, że najtrudniejsze zagadnienia z zakresu czy to teorii i harmonii, czy to historii, czy jakiegokolwiek innego przedmiotu, stają się jasne i owocują w dalszej edukacji. Sam po sobie i kolegach czy koleżankach widzę, jak duży postęp zrobiliśmy od rozpoczęcia nauki w „jazzówce”. A przecież cały czas się uczymy!

Wiedza przekazywana nam tutaj jest uniwersalna. Uczę się głównie jazzu, czuję się lepiej w rocku, funku, poziom kompozycji systematycznie rośnie, słuch się poprawia (mimo ledwie czwórki z egzaminu z solfeżu) – nie muszę już ciągle pytać o akordy czy tonację, bo zaczynam sam je wyłapywać. Uczę się słuchać ludzi, z którymi gram i tworzyć z nimi jednolity, muzyczny organizm. Oprócz tego, kontakty z innymi studentami również poszerzają horyzonty, nie tylko z resztą muzyczne.

Uczysz się pod okiem Pana Krzysztofa Bodzonia, z którym masz najwięcej zajęć. Jakim Pan Krzysztof jest nauczycielem, czy jest wymagający i co można się od niego ciekawego nauczyć?
– Świetny człowiek. Przychodzisz do niego na lekcję i od razu zarażasz się jego pasją, luzem i uśmiechem, przywiezionym z Kalifornii. Ma niesamowicie empatyczne, wręcz kumpelskie podejście do uczniów i jest przy tym w pełni naturalny. Nie ma takich problemów, których nie pomoże Ci rozwiązać. Od razu wyłapuje, z czym masz problem w graniu i przedstawia Ci najlepsze solucje. Kiedy pytasz, jak poprawić konkretny element grania, daje Ci niezawodne patenty i ćwiczenia. Kiedy widzi, że jesteś spięty, rozluźnia atmosferę jakąś anegdotą, żebyś mogła poczuć ten feeling konkretnego stylu czy standardu. Nie rozumiesz jakiegoś pojęcia z teorii – wyjaśnia Ci je w prosty sposób i pokazuje, jak teoretyczną wiedzę zastosować w praktyce. Jeżeli gracie razem, stara się dopasować do Twoich możliwości, wymienia się graniem tematu, podkładu i improwizacji, żebyś mógł lepiej załapać formę. Czasem rzuca na głęboką wodę, żeby wyciągnąć z Ciebie maksimum możliwości i skłonić do skupienia. Kiedy trzeba, konstruktywnie skrytykuje, kiedy widzi postęp, pochwali. Jego sposób nauczania umożliwia Ci przede wszystkim lepsze wczucie się w muzykę, a rady, które daje, są zweryfikowane jego ogromnym doświadczeniem i umiejętnościami. Potrafi dostrzec Twoje mocne strony i pokazywać, jak skutecznie walczyć ze słabościami. Jest wymagający i nigdy nie zaniedbuje uczniów. Prowadząc zespoły wczuwa się tak samo jak studenci. Kiedy tylko może, gra na perkusjonaliach czy basie, jeśli jest taka potrzeba. Jeżeli coś nie idzie – od razu wyłapuje i podpowiada, jak sobie z tym poradzić. Przede wszystkim jako człowiek i nauczyciel jest bardzo wyrozumiały i godny zaufania – na Panu Bodzoniu można zawsze polegać.

Zanim zacząłeś uczyć się profesjonalnej gry na gitarze, byłeś samoukiem. Twoim pierwszym nauczycielem był Pan Andrzej Jasica, jak dziś wspominasz z nim lekcje i współpracę?
– Brałem u niego lekcje, kiedy byłem jeszcze w gimnazjum. I tak z przerwami trwało to do samego początku edukacji w ksjimr. Pan Jasica, jako nauczyciel, ma sporo wspólnych cech z Panem Bodzoniem. Potrafi bardzo indywidualnie podejść do ucznia, bardzo praktycznie przekazuje swoją wiedzę. Z podręcznika do nauki gry na basie wyciągnął esencję, która nauczyła mnie tego, bez czego moja nauka na jazzówce nie miała by racji bytu. Pamiętam, że miałem luz na niektórych zajęciach z teorii, bo część zagadnień poznałem od Pana Jasicy. Nauczyłem się też pochodów do paru gatunków muzyki rozrywkowej, dzięki czemu mogę czerpać z różnych stylów w swojej grze. Obaj dosyć szybko przypadliśmy sobie do gustu, pamiętam, że jego sposób bycia i poczucie humoru sprawiały, że zawsze wychodziłem z jego lekcji z bananem na twarzy. No i oczywiście wiedząc, nad czym mam pracować – Pan Andrzej nie popuszczał, czym nauczył mnie pokory i cierpliwości. Bardzo lubię z nim grać – jako organizator koncertów dla swoich byłych i obecnych uczniów, często angażuje mnie jako basistę, ma bardzo fajne pomysły aranżacyjne do ćwiczonego repertuaru. Do tej pory staramy się utrzymywać kontakt. Pamiętam, jak kiedyś rozmawialiśmy o edukacji muzycznej w kontekście mojego grania. Zauważył we mnie materiał na przyszłego ucznia jazzówki, dał wiele cennych wskazówek i to w dużej mierze jemu zawdzięczam to, co teraz robię i dokąd idę.

Uczysz się we wspomnianej szkole jazzowej, gdzie najczęściej gracie standardy jazzowe, ale w zespole gracie bardziej rock i jego odmiany od rocka alternatywnego, funk rocka aż po punk rock, chociaż słychać też jazz. Chciałbyś po zakończeniu edukacji iść w stronę rocka czy stricte jazzu?
– Nie czuję się jazzmanem. Lubię słuchać jazzu, ćwiczę granie jazzu, uczę się na nim muzyki, ale jazzmanem nie jestem. Samo słowo „jazzman” jest dość szerokim pojęciem. Nie wystarczy być uczniem szkoły jazzowej, uczyć się standardów i grywać na zajęciach czy szkolnych koncertach. Mentalnie i muzycznie zdecydowanie bliżej mi do rocka, na którym się wychowałem, słuchając razem z tatą jego pokaźnych kolekcji kaset magnetofonowych. Od tego zaczął się mój muzyczny bzik. To jest muzyka, która płynie w mojej krwi. Na jazz patrzę bardziej jak na inspirację, niż formę wyrazu. W swojej grze używam czasem harmonii, których uczę się w jazzowej szkole, bywa, że ogrywam akordy według jazzowych schematów, lubię czasem stosować targetting między akordami, zdarza mi się używać alteracji, jazzowych zagrywek, czasem coś przytnę na jazzową modłę. W QuervaMaches mamy kawałek z długim, swingowym intro, jest też utwór o punkowej proweniencji, zaaranżowany na bossa-novę, niektóre kompozycje powstały z inspiracji groove’ami w stylu Fusion, jazzowa estetyka akordów czy melodii przewija się czasami w naszych improwizacjach. Ale to jeszcze nie jazz.
Muzyka, którą gramy, jest dzieckiem wielu gatunków. Słychać w niej blues-rocka, funkowe, synkopujące groove’y, alternatywne brzmienia w stylu lat 90., troszkę punkowego pazura, czasami latynoskie bujanie, znajdzie się i nutka psychodeli. Spoiwem tego wszystkiego (i wcześniej wymienionych, jazzowych inspiracji) jest szeroko pojęty rock. Sami bardziej, niż gatunkami, inspirujemy się raczej stylami, które elastyczna, rockowa konwencja, pozwala swobodnie łączyć. Co do mojej przyszłej twórczości – nie jestem w stanie powiedzieć, jak będzie się rysować w dalszej perspektywie. Jak wspomniałem, rock jest najbliższy mojemu sercu, zwłaszcza ten w funkowym feelingu. Chciałbym w przyszłości spróbować sił w rocku psychodelicznym, progresywnym, ale ciekawią mnie też niektóre gatunki jazzu, elektroniki, soul, czasem awangarda, rap, folk. Na razie gram to, co czuję i co wychodzi ze współpracy z różnymi osobami. Co będzie za parę lat? Nie mam pojęcia. Oby tylko inspiracje i zapał nigdy się nie wyczerpały.

W szkole najczęściej wykonujecie wspomniane jazzowe utwory, który z nich lubisz grać najbardziej i dlaczego akurat ten?
– Najbardziej lubię te, które najlepiej wychodzą (smile). A tak na poważnie, nie mam jednego ulubionego. Dużym sentymentem darzę Mercy, mercy, mercy, który wylosowałem na pierwszym końcowym egzaminie do zagrania. Od początku mi się spodobał. Lubię w ogóle Joe Zawinula – chyba mój ulubiony jazzowy pianista. Lubię też grać Chameleona, Cold duck time za ich fajne, funkowe bujanie i ten groove, który czuję i lubię do nich improwizować. Często jamujemy do tych dwóch numerów z Kubą. Do Chameleona można upchnąć niemalże wszystko. Grałem do niego solo z Aeroplane, niektóre motywy z Funky monks, If You have to ask, czy linię basu z Go robot RedHotów,coś na wzór Red Hot Mama od Funkadelic, niektóre ze swoich riffów basowych. Na dobrą sprawę nawet Heroin Velvetów można by tam upchnąć, gdyby lekko podrasować feeling. Rzecz jasna, trzeba to zagrać w B-mollu. Prosty utwór, który daje ogromne pole do popisu inwencji. Do tego solówki Kuby, nasz perkusista-wymiatacz – miodzio! Drugi z tych kawałków jest po prostu świetny. Zwłaszcza z gitarowym voicingiem i solówkami w wykonaniu Kuby – serio, nie grałem jeszcze z osobą, która lepiej czuje i wykonuje „Zimną kaczkę”. „Black Orpheus „ nadal pozostaje moją ulubioną bossa-novą do grania (nie licząc utworu Quervy i How insensitive Jobima), Take the A train jest tym swingiem, który pomyślnie i w miarę zaliczył test pamięci mięśniowej w walkingu, sprawiając przy tym frajdę, „Softly as in the morning sunris”e ma czaderski temat, a Misty to przepiękna melodia. No i Pan Bodzoń pochwalił w nim moją zagrywkę nabridge’u. Chociaż przyznaję szczerze, że harmonia tego standardu nieraz przyprawia mnie o zawrót głowy. Nadmienię tylko, że wszystkie utwory, których najchętniej słucham, są tak łaskawe w ogrywaniu.

Jesteś młodym muzykiem, jeszcze nie wiadomo jak to będzie, ale czy masz jakieś plan B, coś co mógłbyś robić gdybyś nie był muzykiem?
– Powiem szczerze – nie mam pojęcia. Śmieszny fakt jest taki, że to muzyka była planem B, kiedy studiowałem historię na UJ. W międzyczasie wróciłem do zajęć z Panem Andrzejem, grałem próby i koncerty ze starym zespołem, rozkręcałem współpracę z Kubą Świerczkiem i ten balans muzyczno-historyczny zaczął się poważnie chwiać. Długo nad tym rozmyślałem, rozmawiałem o tym z paroma osobami, aż pewnego wiosennego popołudnia, puściłem sobie w drodze na zajęcia z historii myśli politycznej Unreachable Johna Frusciante. Będąc już na miejscu wszedłem do sekretariatu i złożyłem rezygnację ze studiów.
Co do perspektyw innych niż muzyka, naprawdę ciężko mi powiedzieć. Do tej pory dorabiałem w paru różnych miejscach. W żadnym nie zagrzałem stałego miejsca, ani nie osiągnąłem specjalnie dużego pułapu w branżach, ale podstawowe rozeznanie nabyłem. Przede mną jeszcze sporo czasu spędzonego w pracy lub pracach niezwiązanych z muzyką, zanim z tej ostatniej będę w stanie się utrzymać. W najbliższym czasie czeka mnie kolejna zmiana miejsca zatrudnienia, jako, że w obecnym moje zlecenie dobiega właśnie końca. W tej kwestii mam przed sobą perspektywy takie same, jak pewnie spora część studentów w mniej więcej moim wieku. Jak to będzie w dalszej przyszłości? Tego i tak nie przewidzę. Jedno jest pewne – z muzyki nie zrezygnuję.

W zespole QuervaMaches nie korzystacie z pomocy autorów tekstów czy muzyki, sami piszecie swojej piosenki. Słowa piszesz rzadziej, jesteś bardziej od pisania muzyki. Powiedz jak powstają Wasze utwory, piszecie je bardziej na próbach czy każdy idąc na próbę ma już z sobą coś przygotowane?
– Proces twórczy potrafi płatać figle i często chodzi nieokiełznanymi ścieżkami. Często jest tak, że któryś z nas ma pomysł na utwór, parę motywów i chce go rozwinąć. Wtedy spotykamy się na próbie i wspólnie szukamy rozwinięcia. Wtedy też zwykle powstają szkice kompozycji; wspólny jam weryfikuje te koncepcje. W zależności od tego, jak rozwiniemy harmonię, jak konkretny riff poczuje i zaakcentuje perkusista (który też czasem wychodzi z inicjatywą), jaka wizja rodzi nam się w głowach podczas grania i jak czas ją zweryfikuje, tak rodzi się szkielet piosenki. Często melodie czy groove’y przychodzą w najmniej oczekiwanym momencie. Wtedy zwykle łapiesz za instrument i zaczynasz grać to, co słyszysz w wyobraźni.

Na przykład jeden z numerów instrumentalnych powstał na jamie, jako muzyczna ilustracja facebookowego zdjęcia wykładowcy z jazzówki. Raz wpadł mi do głowy funkowy riff, kiedy oglądałem z bratem film. Czasem jest tak, że któryś z nas zagra swój kawałek, a kolejny od razu łapie ten feeling, włącza się do grania i dogrywa następną część. Spora część naszych numerów pochodzi też ze wspólnego jamowania – czasami jest tak, że bez słów włącza się jakby kolektywny umysł, słuchamy się nawzajem, każdy wnosi coś od siebie, a działamy jak jeden organizm. To jakaś muzyczna energia, która niewyjaśnionym sposobem sprawia, że jam się wyjątkowo klei, mamy wspólne flow i improwizacja brzmi tak, jakby był to starannie wyćwiczony kawałek. Takie grania są najlepsze – wtedy muzyka sama z nas wypływa. Czasami zapala się lampka w głowie, która podpowiada, że oddzielne jak dotąd motywy, odpowiednio zagrane i zaaranżowane, łączą się przecież w jedną całość.

Już ukończone kompozycje też nie spoczywają na laurach. W zależności od tego, jak dopieszczą je linie wokalne, jaka będzie ostateczna wersja tekstu, jaki perkusista z nami zagra (śmiech), zrobione kawałki nabierają smaczków i przybierają ostateczną formę. Czasami jakiś pomysł opornie przechodzi drogę do bycia piosenką. Wtedy trzeba cierpliwie czekać na flow, które – w przeciwieństwie do warsztatu – często „spada z nieba”.

Ostatnie wasze wyróżnienie dostaliście na olkuskim Rockowisku w 2018. Zajęliście miejsce na podium. Wiem, ze wiąże się z tym konkursem ciekawa anegdota, opowiesz? (uśmiech).
– Śmieszna historia (smile). Na wstępie powiem, że był to nasz pierwszy koncert, po licznych rotacjach personalnych. Zagraliśmy 3 numery, które były najlepiej dopracowane w ówczesnym składzie i wydawały nam się najlepszymi kandydatami. Ogłoszenie wyników przyniosło mieszane uczucia. Z jednej strony wyróżnienie i miejsce na podium za pierwszy koncert w dopiero zebranym składzie – wow! Szczególne docenienie ówczesnego wokalisty – torpeda! Główna nagroda – wyjazd na koncerty do Niemiec – przeleciał nam jednak koło nosa. Nie rozpatrywaliśmy siebie w gronie ścisłych faworytów, jednak po wyróżnieniu i uznaniu wśród członków jury, apetyty urosły. Po zakończeniu przeglądu znajomy perkusista, mający wtyki w jury, podszedł do mnie i powiedział: „wiesz czemu jest taka decyzja, a nie inna? Po pierwsze, zagraliście trochę krócej od większości konkurencji i to był wasz pierwszy koncert. Po drugie… To jest rockowisko! Niemcy biorą zespoły, które cisną ostre, ciężkie granie. A u Was tu jazzik, tam jakiś funk. Za bardzo chillowe klimaty”. Z kolegą trudno było się nie zgodzić. Najzabawniejsze jest to, że te ostrzejsze numery odsunęliśmy na bok, przygotowując seta na Rockowisko.

Tej zimy graliście koncert w krakowskim klubie Piec Art, razem z kolegami ze szkoły, opowiedz coś więcej na temat tego koncertu? Jak go wspominasz?
– Koncert wspominam całkiem miło. Pierwszy raz grałem na scenie z ramienia mojej szkoły. Pamiętam, jak się motaliśmy z wyborem repertuaru – nie pamiętam nawet ile propozycji odrzuciliśmy, zanim doszliśmy do porozumienia. W końcu padło na Fever ,How deepis Your love w jazzowo-funkowej wersji. Pamiętam, że bardzo się spinałem przed solówką do tego kawałka, mimo, że harmonia tam jest prosta. Do tego groove’iący kawałek – niby wszystko gra. W pewnym momencie chciałem nawet zrezygnować ze swojego solo, ale wokalistka wybiła mi to z głowy. Summa summarum solo wyszło bez fajerwerków, ale też bez żadnej wtopy, więc można rzecz – pół biedy (uśmiech). Na szczęście reszta utworu wyszła już lepiej, co również zawdzięczam reszcie ekipy, która zrobiła naprawdę niezłą robotę. Potem wykonaliśmy Kalekę – punkowy utwór, napisany przez Kubę Świerczka, który delikatnie zmodyfikowałem i przearanżowałem na bossa-novę. Pamiętam, jak na pierwszej próbie większość składu poddawała w wątpliwość, że z punku da się zrobić bossę, ale się udało. Fajne doświadczenie swoją drogą – pierwszy koncert w Piec Arcie, z dobrą ekipą i od razu w repertuarze kawałek skomponowany przez przyjaciela, który miałem przyjemność przearanżować tak, by pasował do miejsca i ogólnego klimatu koncertu. Gdyby tylko saksofonista na solówce słuchał przebiegu akordów, byłoby wręcz świetnie (śmiech).

Twoim zdaniem w waszych piosenkach jest ważniejsza muzyka czy słowa?
– Myślę, że trochę muzyka. To ona determinuje nasz styl i w większości do niej powstają teksty. Rzecz jasna, staramy się tworzyć tak, by muzyka z tekstem tworzyły spójną całość, ale parę instrumentalnych utworów, stawia jednak nieco wyżej tę pierwszą.

Kto Cię najbardziej inspiruje?
– Zależy, w jakim kontekście pytasz. Jeżeli chodzi o styl gry, układania partii basowych, feeling -bez wahania podaję Flea.
Niewątpliwie na mój styl wpływ mają muzycy, z którymi relatywnie często grywam (a więc przede wszystkim Kuba Świerczek), no i oczywiście nauczyciele, którzy pomogli bądź pomagają mi krystalizować swój styl poprzez edukację. Co do tych pierwszych, myślę, że szczególny wpływ na to, jak gram, tworzę i pojmuję sztukę, mają muzycy obu zespołów, w których teraz jestem. Wokalista mojego krakowskiego bandu jest po prostu świetnym gościem, z bardzo podobnym poczuciem estetyki i muzycznym feelingiem. Gitarzysta, jako spadkobierca hendrixowo-frusciante’owego stylu robi niesamowity klimat. Uwielbiam z nim grać. Perkusista, młody zdolny, świetnie grający koleżka.
To głównie dzięki nim moja gra brzmi, jak brzmi i cały czas się rozwija.
Często inspirację czerpię z ciekawych rozmów, niekoniecznie związanych z muzyką, z wartościowymi ludźmi, spośród mojej rodziny i przyjaciół.
Poza tym, największą dla mnie muzą, jest moja lepsza (druga) połówka. Jej osoba, nasz kontakt, aktywują we mnie pokłady wrażliwości i inwencji, o których wcześniej nawet nie wiedziałem.

Wiem, że masz sporo ulubionych muzyków, proszę wymień tych najważniejszych dla Ciebie?
– Jeżeli chodzi o zespoły, to jest ich sporo. Taka ścisła czołówka to: Red Hot Chili Peppers, The Clash, The Libertines, Pink Floyd, King Crimson, Weather Report, Jimi Hendrix, Kult, Megadeth. Led Zeppelin też by się na niej znaleźli, gdyby mieli mniej kradzionych kawałków (hehe). Długa lista, ale to tylko część z tych ulubionych, do których zawsze wracam.Co do muzyków, jako ulubionych basistów wymienię JacoPastoriusa, Flea, Johna Entwistla i Larry’ego Grahama. Rzecz jasna lubię też wielu innych, ale to taka moja złota czwórka.

To faktycznie spora lista, no dobrze ulubiony utwór Jimi’egoHendrixa, Red Hot ChilliPeppers i niech będzie jeszcze Pink Floyd?
– Chyba najtrudniejsze dotąd pytanie. To tak, jakbym miał wybrać ulubioną strunę na basie (śmiech) Ale spróbujmy. Od Hendrixa zwyciężają „Little wing” i „Voodoo child (slight return)” chociaż „Third stone from the Sun”, „Little miss lover” i „Allalong the watchtower „depczą im po piętach. Red Hoci – też wiele możliwości; „Scartissue” i „T’hisvelvetglove” chyba na szczycie, ale takie perełki jak „Around the Word”, „Sir psycho sexy”, „Dani California”, „Under the bridge”, „Don’t forget me” i wiele innych z resztą w niczym im nie ustępują. Floydów za to najbardziej uwielbiam „Echoes” w wersji z Pompejów, „Shine on You crazy diamond”,” If”, „Money” i niech będzie „Hey You”. Wiem, że wymieniłem więcej, ale to naprawdę trudny wybór.

Oprócz muzyki interesujesz się jeszcze historią, masz jeszcze jakieś inne zainteresowania jeśli tak to jakie?
– Tak jest. Historia, w jej kontekście trochę antropologia, polityka. Ciekawią mnie też niektóre zagadnienia z psychologii, filozofii. No i lubię sport. Zwłaszcza piłkę nożną i skoki narciarskie. Ostatnio mam nawet małą zajawkę na ewolucję i genetykę z biologii, ale tu raczej ciekawostkowe podejście, moja wiedza w tym zakresie jest niewielka.

Twoje największe marzenie?
– Zabrzmi trywialnie, ale najbardziej bym chciał, żeby wszystkie bliskie mi osoby były szczęśliwe.

Jakie masz plany na najbliższe dni / miesiące?
– Przeprowadzka się do Krakowa. Podobnie z resztą, jak Kuba. Wiesz, więcej perspektyw na dobre zatrudnienie, granie, rozwój muzyczny, no i jazzówka. Tam mieszka obecnie moja lepsza połówka, tam też stacjonuje mój drugi zespół. Przed Quervą zatem kolejne zmiany kadrowe, mam nadzieję, że tym razem jak najbardziej trafione (co nie oznacza, że graliśmy dotąd ze słabymi muzykami! No, może poza jednym – śmiech) i długodystansowe. I że przyszłość dopiero przed nami.

I na koniec możesz pozdrowić czytelników bloga Uśmiech SIM, NaszeMiasto.pl i Przeglądu Dziennikarskiego.
– Nie jestem najlepszy w te klocki, więc, poza oklepanym, ale szczerym „dużo zdrowia”, polecę hipisowskim klasykiem, który jednak ślę prosto z serca do wszystkich czytelników: Love and peace to all! Bo w sumie czy jest coś cenniejszego?

Z Szymonem Czopkiem rozmawiała: Justyna Borowiecka.